jacht: s/y Legend III; nr 127 GR
typ i powierzchnia ożaglowania: Olympic Sea 42
kapitan: Małgorzata Talar (s/y Legend III), Magdalena Talar (s/y Legend II)
skład załogi s/y Legend III: Jarosław Lehwark (of.I), Wojciech Markiton (of.II), Robert Skibiński (of.III), Dariusz Jarmołowicz, Marta Zakrzewska, Grzegorz Zakrzewski, Wojciech Kalinowski, Marcin Agaciński.
data i port zaokrętowania: 14.10.2006 Kalamaki (Ateny)
data i port wyokrętowania: 29.10.2006 Kalamaki (Ateny)
odwiedzone porty: Poros, Ydra, Adhams (Milos), Kalogen R. (Milos NW), Nicolaos Cove (Thira), Thira (Fira), Nea Kamenei (Thira), Ios, Despotico Bay, Finikas (Siros), Kolona Bay (Kythnos), Marina Mounichia (Pireus).

w całym rejsie
ilość godzin
Mm
pod żaglami
na silniku
na postoju
przebyto mil
- 64h 15' -
- 38h 30' -
- 225h -
- 385 Mm -

 

Wspomnienia Marcina Agacińskiego z rejsu...

S/y Legend III


Olympic Sea 42, czyli

kabiny/koje
3 / 10
długość
12,25 m
szerokość
3,94 m
zanurzenie
1,75 m
ciężar
6500 kg
silnik
50 KM
zbiornik na wodę
300 l
zbiornik na paliwo
150 l
pow. żagla
90 m2



Trochę nie po kolei, bo tutaj stoimy już w Santorinii (Thira).... Ale trzeba pokazać jacht w całości...
Płytko przy brzegu, więc połaczone wszystkie cumy jakie mamy podane są jako cuma dziobowa na boi, dwie cumy z rufy na brzeg i przemieszczanie się pontonem po cumach :-)
Komicznie to wyglądało....

Na początku rejsu za mocno wiało, sztormy przczekaliśmy jeszcze w Kalamaki. Potem mieliśmy kompletną flautę, ale po prostu lustro, sztil, no nic!!!
I na ostatnie dni rejsu, na powrót z Cyklad - przywiało czasem nawet do 7B. Piękne słoneczko, fala, wiatr, żegluga wyśmienita!!!


Nikt z załogi nie chorował, brak prezesa skończył się zjedzeniem czekolady przez wszystkich. :-)
Tutaj dzielni Marta z Grzesiem, w ogóle cała ekipa była dzielna i przesympatyczna!

Załoga s/y Legend III


Gosia - kapitan

Jarek - oficer I


Wojtek - oficer II

Robert - oficer III

Darek

Marcin

Grzegorz

Marta

Wojtek

Załoga s/y Legend II

 

przez kilka dni pływaliśmy w 2 jachty... niestety ekipa Magdy przyjechała na 10 dni, musieliśmy sie rozłączyć, ale póki żeglowaliśmy wspólnie - było świetnie! Wspólne posiłki, gra na gitarze, śpiewy, rozmowy...


Magda - kapitan

Kasia i Marcin (Słupki)


Kamila i Jacek


Tomek i Iwona

Tomek

Agnieszka


Załoga s/y Legend II z Joannisem
od lewej od dołu: Tomek, Kamila, Joannis, Magda, Iwona, Tomek, Agnieszka, Kasia, Kamil, a Słupek robi zdjęcie :-)

Integrujemy się... - obydwie ekipy

Wspólny posiłek na Ydrze - niektórzy lecą na jakość, a niektórzy na ilość:-)


Talar Sisters - naradaa...
W w PL trąbią o ewakuacjach z hoteli na Krecie, że zalewa :-) Prognoza 8-9B na Zatokę Syrońską, w okolicach Krety 10B. Stoimy w porcie. Jutro osłabnie, to sie ruszymy. $
Mamy dość już Kalamaki! Szkoda, ale nic nie poradzimy. Idziemy zwiedzać Ateny :-)


I kolejne wspólne zdjęcie obydwu załóg... jeszcze wtedy było chłodno...
I tak od prawej: Magda, Gosia, Robert, Wojtek, Grzesiu, Marta, Marcin, Tomek, Iwona, Tomek (zasłonięty), Kamila, Darek, Słupek, Kasia (robi zjęcie), Jacek (też robi zdjęcie), Jarek (robi zdjęcie), Agnieszki (zdjęcie?)


...ach ten nasz pierwszy oficer....!!!

Pierwsze 2 dni po opuszczeniu Kalamaki - zmuszały nas do zakładania sztormiaków, czapek i rękawiczek, ogólnie piździło i było zimno...


Później już tylko krótkie rękawki, słoneczko, wspaniała żeglarska pogoda...
(no poza tymi dniami bezwietrznymi, ale przynajmniej ciepło było:-)

kotwicowiska, romantyczne wieczory...

kąpiele...

zachody słońca... przepiękne! wschody też! w sumie mieliśmy 3 nocne przeloty, każdy sam się przekonał...

Zwiedziliśmy Ateny

Dopłynęliśmy do zatłoczonego i płytkiego Poros - przepiękne miejsce, ale tyle razy ile tej nocy kotwiczyliśmy.... nikt nie zapomni :-)

Odkryliśmy cudowne miejsce na wyspie Milos - pontonami zwiedziliśmy dzikie jaskinie, groty, przygoda wysmienita!


Gorące źródła na Santorinii (w samym centrum zatopionego miasta)

Thira (Santorinii)

Thira - bajka...

Osiołki na Santorinii - mozna było wjechać kolejką na górę, wejść na pieszo, albo pojechać osiołkiem! Widoki z góry przecudne!

Czerwona plaża na Thira - pożyczyliśmy samochód i cały dzień jeżdżąć zwiedzaliśmy wyspę!

Ydra...

Cyklady są piękne! Towarzystwo wyśmienite, także zwiedzaliśmy, żeglowaliśmy i świetnie się bawiliśmy!

Nie byłoby tak pięknie zapewne - gdyby nie nasz pokładowy kucharz - Robert, który przyrządzał dla nas rózne różności (oczywiście wszyscy pomagali!), oto kilka przykładów naszego odżywiania się na rejsie.... - zapomnijcie o pulpetach raz na zawsze! :-)


Tzatziki

Noga z kurczaka z ananasem i ryżem, papryką

Melon z granatem w sosie miodowym

Melon posypany orzechami i serem pleśniowym

Zapiekany banan w metaxie, posypany pieprzem

Sałatka grecka

Krewetki w sosie mix z makaronem
Ars nautica et relaxis
...sztuka żeglowania i relaxu...

Świetny pomysł i realizacja, bajeczna wyprawa, fantastyczni ludzie oraz niezapomniane wrażenia, tak można by lakonicznie, bez popadania w zbędnypatos i rozbudowaną semantykę, określić jesienny rejs kilku zapaleńców i paru nuworyszy żeglarstwa. Zgrabnie zorganizowana wyprawa oraz szczęśliwą ręką dobrana grupa, to była fix recepta na udany urlop pod żaglami, pośród wysp archipelagu Cyklady, w południowo wschodniej Grecji.


Nie pamiętam kiedy dokładnie, ale pewnego letniego dnia, zjawiła się w mojej korespondencji elektronicznej informacja od kumpeli sprzed lat, a w niej notka o rejsie w Grecji. Dziwnym zbiegiem okoliczności od dawna planowałem wyjazd w te rejony, zwłaszcza od czasu gdy przeczytałem "Wojnę peloponeską: Tukidydesa i zapragnąłem zobaczyć osobiście miejsca, w których rozegrały się batalie, decydujące o rozwoju rodzącej się cywilizacji.
Tymczasem, autorzy mailowej informacji byli skazani na sukces, notka była bowiem zupełna, wiadomość jasna i konkretna, począwszy od ciekawego harmonogramu rejsu, rozsądnego terminu, przystępnej ceny i szczerych ciepłych zapraszających słów, wolnych od tandetnej reklamy, pustego marketingu i iluzji promocji. Choć długo dojrzewałem do tej decyzji, to jednak gdzieś głęboko w jaźni wiedziałem, że nie mogę tam nie być, że to jedyna szansa przywołać mijające wakacje i awanturniczego ducha podróży.

Kiedy w kraju Lecha (bynajmniej nie Kaczyńskiego) przyroda po upalnym lecie podjęła przygotowania do zrzucenia paru kilogramów liści i gałązek a większość rodaków ze zrezygnowaną miną powróciło do swoich pracowniczych budek, biurek i kantorków, część z nich "wezwana natury nakazem i oświeceni pouczeniem mailowym" ośmieliła się wybyć. Kiedy zebrani na warszawskim lotnisku zmierzali "mając ci marzeń pełną główkę" w kierunku skrzydlatej maszyny, zmierzającej do portu przeznaczenia w Atenach, z pewnością nie przypuszczali, że udają się w jedną z najpiękniejszych i najmagiczniejszych podróży w życiu. Choć każdy uczestnik w gruncie rzeczy mógł przybyć do Aten w dowolnie obrany sposób, to jednak organizator wyprawy w osobie Kapitana Talara, zadbał o przekazanie informacji, jak szybko i tanio przebyć ten znaczący dystans.

Ateny, i te historyczne, mieniące się antyczną bielą marmurów w świetle oblicza helleńskiego słońca, wyrastające na tle mediaterraeńskiego nieba jak i te bliższe współczesnej architekturze, niejednego przywołały o zawrót głowy; rozmaitością barw, rześkim morskim powietrzem, ...ale i przy skromnym udziale piwa Alstem i lokalnej brandy Metaxa.
Flesze aparatów, połyskujące na lustrach słonecznych binokli i okolicznych murkach zdradzały podniecenie i zachwyt lokalnym kolorytem, jednak inaczej niż to bywa w powszechnie odbywanych turystycznych wycieczkach, w głowach obecnych i przyszłych wilków morskich rósł apetyt na marynarskie wyzwania, spienione grzywy ryczących fal, bezkresny błękit nieba i czysty, niezmącony - choćby nawet antycznym geniuszem horyzont, ...no może za wyjątkiem paru greckich wysepek z pasącymi się owieczkami.
Portem wyjścia, w którym znajdowały się dwa jachty LEGEND II i III, którymi zamierzaliśmy opłynąć archipelag była marina Kalamaki II, warto nadmienić, że autobus kursujący pomiędzy lotniskiem a miejscem docelowym, zatrzymuje się przy Kalamaki I i III, bo właściwie Kalamaki II nie ma, ale to tylko ciekawostka.
Rejs zaplanowany został na 16 i miał trwać do 29 października, niestety im było bliżej tej daty, tym pogoda wyraźniej wykazywała, że nam się to raczej nie uda. Potrzebna była kapitańska decyzja, by przy niesprzyjającej prognozie i katastroficznych zapowiedziach w polskich mediach wypłynąć na otwarte morze. Podróż zapowiadała się ciekawie...

Kiedy Słońce rano wstanie już na ścieżkach są Indianie

Pomijając całkowicie okoliczności swojego przybycia z ateńskiego lotniska na marinę a warto nadmienić, że nie obyło się bez przygód i emocji, w końcu dołączyłem do grupy grubo po północy czasu lokalnego. Część załogi, która nie poszła mnie szukać zorganizowała albo kontynuowała jeszcze imprezę, podczas gdy obładowany plecakiem podróżnika zmierzałem w ich kierunku... i o mało co nie padłem z wrażenia, bowiem wejście na jacht wiodło po... .wąskim długim trapie przerzuconym nad kanałową głębią! Do licha, szanse, że nie spadnę do kanału z plecakiem były przerażająco nikłe!!! Przeszedłem.

Zamiast pretensji od załogi usłyszałem tylko wyrwany z kontekstu tekst …pamiętaj, kiedy Słońce rano wstanie już na ścieżkach są Indianie....[...]
i to były pierwsze słowa, które usłyszałem od członków załogi. Cokolwiek by nie oznaczały i z czymkolwiek by się nie wiązały, dla mnie był to jasny przekaz …ten rejs będzie pod wieloma względami - delikatnie ujmując szczególny. Załoga, z którą przyszło mi podróżować - na pewno są to świetni kompani do podróży i towarzysze imprez.

Nazajutrz po wzajemnym zapoznaniu i "wprowadzeniu się do podróżnych apartamentów", na skutek kapryśnej pogody trzeba było uzupełnić zapasy a nawet znalazł się czas na zwiedzanie metropolii. Podczas przygotowań do podniesienia kotwicy, docierały do nas wieści o katastrofie okrętów, i jachtów, wypływających dopiero co na otwarte morze, padały ostrzeżenia o zatopionych u ujścia z mariny wrakach, złowrogo szczerzących maszty pośród morskiej głębiny. Drugiego dnia załoga powiedziała dość i "Kapitan Talar" po wytyczeniu szlaku poprowadził jednostki pływające poza upiorny pierścień niepogody i zachmurzeń. Wzburzone morze przywitało nas "ośmio stopniowym sztormem", łajbą kołysało niepokojąco silnie, trzeba było wciągnąć sztormiaki, kalosze, rękawice, czapeczki oraz szelki i …zaraz zejść pod pokład odleżeć morską chorobę. Marynarskim zwyczajem, czekoladowe trofeum dla pierwszego ziejącego "morskim wyziewem", oczekiwało w pogotowiu, jednak na szczęście nie było chętnych dla objęcia zaszczytnego tytułu "Prezesa Zażołądu".

Już na tym pierwszym wzburzonym odcinku nuworysze poznali różnicę między grot żaglem a fokiem, talią a szotem, co to jest kabestan i jak się z nim obchodzić, jak wiązać węzły, knagować liny i obsługiwać toaletę pokładową. Stopniowo poznawaliśmy sygnały świetlne emitowane przez jednostki pływające i znaczenie ich barwy, podczas żeglugi każdy rotacyjnie wykonywał pod okiem Kapitana Talara i załogi odpowiedzialne zadania, nikt nie był bierny, nie było pasażerów i obsługi. Nagrodą za wytrwałość było dość szczególne widowisko, kiedy wpłynęliśmy do cieśniny Poros, pełnej łodzi, jachtów, kutrów i malowniczych zakątków. Atmosferze pikanterii dodały docierające z kraju wieści o niszczycielskim kataklizmie pustoszącym wybrzeża Krety, notabene oddalonej zaledwie kilkadziesiąt mil od nas. Istniało realne niebezpieczeństwo, że przyjdzie nam zmagać się z bardzo silnym i nieprzewidywalnym żywiołem.
Tego dnia a właściwie tej nocy poznaliśmy smak nocnej wachty, czyli czuwania nad bezpieczeństwem jachtu i załogi, kolejne doświadczenie i świetna okazja do bliższego poznania. Wraz z nastaniem świtu wyruszyliśmy na kolejną wyspę Hydra.

Po dwóch dniach zachmurzenia i przelotnego deszczu niebo wreszcie się rozjaśniło i zaświeciło Słońce. Prędkość i siła wiatru pozwoliły postawić żagle i poczuć czym jest prawdziwe żeglarstwo. W międzyczasie poznawaliśmy kulinarny talent Roberta, który przyrządzał fantastyczne potrawy i zakąski podkreślając wykwintny klimat wyprawy, albowiem nic tak nie smakuje i wprawia w doskonały nastrój jak zdrowe soczyste sałatki, surówki i inne dania serwowane na świeżym powietrzu.

Zanim postawiliśmy stopy na twardym lądzie Hydry zdarzyła się nieszczególna przygoda, kiedy to załodze z drugiego jachtu uszkodziła się kotwica i trzeba było sobie radzić w brawurowy sposób. Wysiłek wyostrzał apetyt dlatego jednomyślnie ustalono, że będziemy stołować się w greckiej restauracji spożywając wykwintne greckie specjały. Zanim jednak morskie specjały wylądowały w żołądkach, część załogi podjęła spory wysiłek wspinając się kilkuset metrową gorę w celu obejrzenia świątyni Proroka Ezjasza. Nikt z nas nie uwierzył w informacje o długotrwałej i stromo przebiegającej dalekiej wspinaczce na szczyt wzniesienia, licząc na ciekawe wrażenia podjęliśmy trud. Informacje były prawdziwe, wysiłek był spory, droga pod górę nie tylko się nie kończyła ale wręcz nie było pewności czy była prawidłowa. Rzeczywiście warto było wejść, widok rozciągający się z miejsc widokowych był imponujący, co można spostrzec na zdjęciach. Tuż za murami cerkwi powitał nas pop, wskazując gestem miejsca godne uwagi. Skarby, relikwie i ikony znajdujące się w kapliczce wskazywały na prastary rodowód, brewiarze i księgi mimo znaczącego wieku wciąż były używane a mimo to nie nosiły śladów zużycia. Zapewne tylko znawca historyk potrafił by właściwie docenić przedmioty i zebrane rękodzieła, dla mnie były one interesującym zjawiskiem. Żegnając pustelnika pozostawiliśmy mu wyproszone cygaro, czyżby żyjący na takim odludziu i w tak trudno dostępnym zakątku pustelnik nie przezwyciężył słabości do nałogu palenia, coś krucho z jego ślubowaniem.
Zejście z góry przypieczętowaliśmy właśnie co podanym wraz z naszym przybyciem tradycyjnym greckim obiadem, który był wyśmienity za wyjątkiem bakłażana - mousaka, brr...
Było idyllicznie a dobrego biesiadnego nastroju nie popsuły nawet depresyjne imisje napływające z willi Cohena i jego jachtu. Opuszczając Hydrę odpływaliśmy spełnieni, w poczuciu intensywnie spędzonego dnia.

Milos powitała nas po całonocnej żegludze w pełnej krasie greckiej słonecznej pogody, wiał rześki wiatr, który pozwolił nam płynąć pod żaglem. Mijaliśmy malownicze wysepki, półwyspy, które wynurzały się nad horyzontem a później rosły w oczach i nabierały coraz żywszych barw, tak jak przed wiekami, kiedy zbrojne trójrzędowce Ateńczyków albo handlowe okręty Fenicjan przemierzały te szlaki, tak teraz można było ujrzeć ich niezmienną od wieków bryłę. Spokój i swoisty bezwład jaki panował na wyspie udzielił się załodze, która nadrabiała zaległości w opalaniu, wieczorem po raz kolejny odbyła się impreza, która ku naszemu zaskoczeniu stała się częścią kampanii przedwyborczej lokalnego polityka.

Tego wieczoru dołączył też do nas grająco - śpiewający, prawdziwy wilk morski - Wojtek i od razu pokazał że gitara, którą przytaszczył z kraju ze sobą nie była tylko ewentualną bojką utrzymującą potencjalnego rozbitka na powierzchni. Impreza przeciągnęła się do rana i dopiero kiedy wachtę objęło, dopiero co wstawiające zaspane Słońce udaliśmy się na spoczynek, szczególny bo pod greckim niebem, na świeżym morskim powietrzu. Nazajutrz rano wypłynęliśmy w pewien malowniczy zakątek, kompleks skalny, z wydrążonymi grotami, przejściami, kanałami i półkami skalnymi. Urzekające grą świateł jaskinie i groty pozostawiły u wszystkich niezapomniane wrażenia i masę zdjęć. Malowniczo zachodzące słońce i jego penetrujące ciemne zakątki promienie urządziły zapierający dech w piersiach spektakl, wielobarwnych świateł i cieni. Mimo wszystko był to jednak przykry moment rozłąki z załogą drugiej łodzi, która wracała do Pireusu. Od tego dnia żeglowaliśmy bez towarzystwa.

Gdzie ta keja a przy niej ten jacht (...) gdzie ten banan z gorejących blach...

No może nie do końca tak się śpiewało, ale kto wie, czy nie warto by zmienić tego refrenu? Po intensywnych przeżyciach, kąpieli i sesjach fotograficznych przyszła pora na hit kulinarny rejsu w wykonaniu maestro Roberta. A wszystko zaczęło się niepozornie i niewinnie, kiedy to spoczywające na blacie mocno już dojrzałe banany zwróciły uwagę osób przygotowujących posiłki. Pierwotna propozycja ubicia kremu bananowego z braku śmietanki i mleka podupadła, w jej miejsce brawurowo wpasował się maestro Robert z intencją podania dania na gorąco i pikantnie. Buchnęło w piecyku żarem, błysnęło stalą blachy z piekarnika, na której wkrótce legły banany. Po jakimś czasie gdy na skutek gorąca ich skórka przypominała barwę lądu z którego przybyły, Maestro wydostał je z gorejącej czeluści piekarnika i rozpłatał ich podbrzusze w układzie wertykalnym. Pomiędzy rozerwane płaty bananowego płaszcza opadł ostry pył zmielonego pieprzu, na który za sprawą Maestro spłyną rzęsisty deszcz z butelki Metaxa. Wkrótce w powietrzu unosił się słodko-ostry aromat egzotycznej zagadki, a już po chwili rozanielone głosy smakujących stwierdziły jednomyślnie "Robert jesteś wielki". ...a kto zje ten już wszystko wie.

Po bananowej ambrozji nawet 3 godzinna, dwuzmianowa wachta nie sprawiała dyskomfortu, nastroje były przednie. Tymczasem na kursie pojawiała się... Santorini i okalające ją wysepki wulkanicznego pochodzenia. Tego co niektórych uczestników miało tam spotkać, nie spodziewał się nikt, toteż nieświadomie zmierzaliśmy ku miejscu przeznaczenia.

Podczas nocnej wachty trzeba było uważać na liczne jednostki morskie, które niekiedy mijały nas zaledwie o kilkadziesiąt metrów, co było efektowne, w szczególności, gdy były to promy o gabarytach średniej wielkości bloku mieszkalnego!. Kiedy świateł nie widać a wiatr wieje wąskim korytarzem i kiedy należy tak sterować łodzią, aby jak najwięcej wiatru złapać w żagiel, ale też nadto nie zboczyć kursu i kiedy jedynym wyznacznikiem kierunku pozostają gwiazdy, odnosi się mistyczne wrażenie, że w te same gwiazdy i pod tym samym niebem w ubiegłych wiekach żeglowali królowie Persji i przywódcy ateńscy, weneccy kupcy, feniccy żeglarze a może nawet Platonowi Atlanci! Wrażenia wrażeniami, ale prawdziwą przyjemnością jest, kiedy odchodzisz po wachcie od steru a załoga przygotuje tobie gorącą herbatę albo filiżankę aromatycznej kawy, po czym wyczerpany ze zmęczenia zapadasz w zdrowy, głęboki sen.

Zatoka zapadłego i zatopionego miasta, rzekomo mitycznej zaginionej cywilizacji, zwanej także Oceanią, olbrzymie zwalone masywy skalne, zerwane niewyobrażalną siłą, widok ten pozostawia ponure wrażenie melancholii i przemijania. Czarna poświata wód zatoki i czarne osmalone plaże oraz skały nie zachęcają do zwiedzania wyspy, mimo wytyczonych ścieżek, wiodących do ulokowanych na szczycie zapewne malowniczych miejsc i uliczek. Kataklizm, który zdarzył się wieki temu zdawał się zawisnąć nad zatoką w oczekiwaniu na kolejny raz.

Kolejna przystań zgodnie z planem znajdowała się na wyspie Thira - Stary Port, miejscu, które wielu członków załogi uznało za najpiękniejsze i trudno się by było nie zgodzić, byli też tacy, którym Thira zaoferowało coś więcej ponad urok wyspy, ale co, to pozostanie ich słodką tajemnicą.
Rzeczywiście już sama przystań i okolice dostarczają nie zapomnianych wrażeń, jednak sama przystań wypadła by mizernie w porównaniu z miasteczkiem usytuowanym na szczycie masywu górskiego, stanowiącego kompleks domków, tarasów, pałacy i świątyń, jaśniejących bielą tynków i błękitem kopuł, oplecionych siecią krętych wznoszących się i opadających uliczek. Dzięki wynajęciu auta mogliśmy poznać trzy typy różnych plaż, w tym: czerwoną, czarną i białą, stanowiące zarazem fantastyczne widokowe miejsca, czerpiące swą nazwę od barw postwulkanicznych skał.
Żal opuszczać piękną ...wyspę, ale jak śpiewał niestety już Ś.P. pan Marek Grechuta "warto jest żyć dla tych chwil, tych na które czekamy, zatem płynęliśmy dalej. Opuszczając zatokę i archipelag kraterów odwiedziliśmy gorące źródła, gdzie część załogi postanowiła popływaćw bliżej nieznanej mieszaninie siarki z morską wodą koloru jasno zielonego.

Wracając do Pireusu zatrzymaliśmy się jeszcze na Ios i jeszcze w niezwykle spokojnej i urokliwej zatoce przy Poros.
Do Ios przybiliśmy późnym wieczorem, w zasadzie to już była noc i oczywiście po zaopatrzeniu w żywność i wino przyszedł czas na relaksującą zabawę. Pałeczkę organizatora imprezy przejął tym razem kolega Grzegorz wraz "Agatą w znaczeniu Martą" jak zwykł mawiać kapitan w sytuacjach wzmożonej koncentracji. Postawił niepozorny drewniany klocek na stole i zaczął tłumaczyć reguły ponoć najstarszej gry, w którą grywały już prymitywne istoty zamieszkujące dżungle. Skoro grali w to pierwotni, to nie powinno to być trudne, ale czy będzie ciekawe i zajmujące?
Było, rzeczywiście jak za uderzeniem magicznej różdżki w niecały kwadrans po pierwszym rozdaniu kart, ów niepozorny drewniany klocek był rozdrapywany na potęgę przez wszystkich uczestników wyprawy! W końcu u niektórych zagrała dusza hazardzisty i chcąc dodać pikanterii grze ustalono karę dla przegranego - w postaci indywidualnego przygotowania posiłku a także posprzątania pokładu. Na pokładzie zawrzało, rękawy zaciągnięto za łokcie, głowy ze skupionym czołem i zwężonymi źrenicami oczu opadły między ramiona, napięte korpusy wychyliły się nad blat stołu... zaczęła się gra. Karty coraz szybciej opadały na stół, zewsząd co rusz wypadały czyjeś dłonie zmiatające totemiczny klocek z powierzchni. Taktyka była różna począwszy od błyskawicznych szarpnięć poprzez umiarkowane do wręcz flegmatycznych lecz kontrolowanych zebrań, najważniejsze jednak było się nie mylić. Walka była zacięta, padały szklanki, kieliszki, wino lało się po blacie, padały ostre słowa, nikt nie chciał przegrać.
Oczywiście przegrani nie zostali pozostawieni swojemu losowi, w końcu upłynęło kilkaset lat od wymyślenia tej gry i nasze zachowania nieco się ucywilizowały.

Nazajutrz po uporządkowaniu jachtu i spożytym posiłku przyszła kolej na kolejne szlify żeglarskie, mowa o manewrach. Każdy z nas otrzymał zadanie by obrócić jacht względem osi masztu po jak najmniejszym łuku a następnie przybić do brzegu. Na sygnał rzucenia szpringów i dalej cum odbijaliśmy od doku, kiedy ostatni żeglarz - desant wskoczył na łódź, obraliśmy kurs na zachód i popłynęliśmy na Poros.

Pogoda pozwoliła na postawienie żagli, toteż korzystaliśmy z okazji by pohalsować i przećwiczyć manewr ratowania …butelki wina zaczepionej do koła ratunkowego - imitującej człowieka za burtą. Dzięki brawurowej akcji, powtórzonej parokrotnie, butelka…człowiek, za pomocą bosaka znajdował bezpieczne miejsce na pokładzie. W poczuciu dobrze wykonanego zadania płynęliśmy na Poros. O zmierzchu naszym oczom ukazała się spokojna, cicha malownicza cieśnina, w niezwykle czystą i przejrzystą tonią. Marcin i Wojtek postanowili zmącić ten spokój rykiem silnika motorówki, którą zamierzali dotrzeć do wyspy i obejrzeć jej okolice. Wrócili po godzinie, przywożąc smakowite małe smażone rybki z tawerny, czym wywołali wzmożony apetyt reszty załogi, która zamówiła oprócz rybek także małe ośmiorniczki, smakowało i wyglądało wyśmienicie.
Kierując się już z powrotem na zachód mijaliśmy i zwiedzaliśmy wiele ciekawych miejsc, wspinaliśmy się na zbocza górzystych wysp, zamieszkiwanych jedynie przez udomowione zwierzęta, oglądaliśmy jaskinie wyrastające tuż nad wodą, jadaliśmy w greckich restauracjach wyszukane specjały i zakrapialiśmy ouzo albo lokalnym winem. W takiej sielskiej atmosferze i wybornym towarzystwie absolutny relaks przychodził niezwykle łatwo, na dodatek w sposób prawie niezauważalny zdobywaliśmy nowe nieprzeciętne umiejętności.

Ostatni dzień żeglugi i przedostatni dzień wyprawy przyniósł to, na co tak długo i niecierpliwie czekaliśmy, silny wiatr, wysoką falę oraz moc wrażeń i atrakcji. Fale przelewały się przez pokład, wicher zrywał czapki z głów, słońce grzało a jacht mknął pod rozpiętymi żaglami. Raz po raz zmienialiśmy się przy sterze, kręciliśmy filmy, robiliśmy zdjęcia - niezapomniane świadectwa morskiej brawury i szaleństwa. Gorący kisiel "Magdy w znaczeniu Marty" smakował wyśmienicie a przygotowana w sztormowych warunkach sałatka grecka w całości znikała z salaterek nie pozostawiając śladu na rozkołysanej łajbie. W rezultacie przyszła kolej na wykończenie zapasów czekolady bowiem nie było już cienia szansy na "spacer z pawiem pod pokładem". Tak pośród fal i 8°B wiatru mijał dzień i zaczynał wieczór.

Przyszła kolej na nocne wachty i mijanie rozświetlonych w nocnej otchłani okrętów aż do czasu, gdy purpurowo błękitne niebo rozświetliło horyzont, ukazując zarys wybrzeża. Ateny powitały nas zapełnioną mariną i "świętem niepodległości", korzystając z przymusowej przerwy ćwiczyliśmy manewry odbijania od brzegu i ratowania człowieka. Późnym popołudniem zmierzaliśmy już do mariny Kalamaki, miejsca gdzie dwa tygodnie temu wypływaliśmy w ten szczególny rejs. Tego wieczoru po raz ostatni zmierzaliśmy ateńskimi chodnikami, piliśmy greckie wino i Amstel beer, w ostatni wieczór i noc wydobyliśmy z naszych gardeł słowa pieśni przy akompaniamencie Kapitan Talar i Barda Wojciecha, pieśni, które jeszcze długo, długo będziemy słyszeli w naszych głowach, kiedy już podłogi i posadzki przestaną się kołysać pod stopami a brązowa opalenizna pozostanie tylko wspomnieniem.

Nazajutrz po zdaniu lodzi odebraliśmy certyfikaty stwierdzające nasze umiejętności, po czym zabraliśmy się busem na lotnisko, gdzie większość załogi miała w ciągu godziny odlecieć do Stolicy. Ojczyzna powitała nas chłodno i deszczowo, jednak nastroje pozostawały w nas jeszcze greckie, zanim każdy odszedł w swoją stronę, ustaliliśmy dzień i miejsce wspólnego spotkania, a więc do zobaczenia Załogo.

Oby jak najwięcej takich wypraw a życie nabierze smaku Metaxy z pieprzem i zapiekanym bananem, czego Każdemu serdecznie życzę.

 

młodszy sternik jachtowy

Marcin Agacinski

 

Więcej zdjęć, szczegóły nt. rejsu - patrz wyżej

 

fot. Robert Skibiński, Jarek Lehwark, Małgorzata Talar, Marcin Słupek