Dominika - ukochana wyspa...

...fragment pamiętnika mantrowego...

"(...) 04.01.2006

Nad ranem dopływamy do Dominiki, do Portsmouth. Nad wyspą wciąż tworzą się chmury, co chwilę pada i za chwilę tęcza. Nic dziwnego, że tak tu zielono, pięknie, cudownie! Dominika jest wulkaniczną, górzystą wyspą, najdzikszą ze wszystkich, jakie tam widziałam. Wyspa jest jednocześnie państwem o tej samej nazwie, republiką, z własnym prezydentem, premierem itd., zamieszkiwana przez prawie 70 tyś. karaibskiej ludności - mieszanki kulturowej tradycji brytyjskich, francuskich i Indii Zachodnich, włącznie z jedyną już na Karaibach społecznością Indian Carib. Około 30 osób tu żyjących szczyci się jeszcze sprawnością ruchową w wieku ponad 100 lat! Jedna z kobiet ma w tej chwili 115 lat!

Nie ma ogromnych, wysokich budynków, kasyn, czy domów wypoczynkowych z apartamentami i basenem.

To wyspa lasów tropikalnych, wodospadów, dzikich zwierząt, podobno płynie tu aż 365 rzek! Tutaj człowiek i natura - żyją w harmonii, prawdziwy raj!

Nie jest łatwo mieszkańcom, zarobki niewysokie, ciągłe zagrożenia cyklonami tropikalnymi, zagrożenie utraty całego dobytku. Chodzą w postrzępionych ubraniach, mieszkają w niewielkich, w większości tekturowych domach. Drogi asfaltowe - nadają się do remontu, wąskie ulice utrudniają ruch samochodów, w sklepach nie ma dużego wyboru, jak np. w macro, tesco, czy domach towarowych, jak u nas, tam takich nie ma. A kościół został zniszczony podczas trzęsienia ziemi 2 lata temu i brak jest póki co środków na jego odbudowę.Msze święte odbywają się pod namiotem.

Charakterystyczne w zatoce są wraki statków. Po przejściu cyklonu w 1997 roku, który spustoszył prawie całą wyspę, zdryfowało do zatoki kilkanaście statków, leżą teraz na dnie, na wpół zatopione. Ci, którzy mają swoje domy tuż nad wodą, na plaży - są czasem w niebezpieczeństwie. Przy silniejszych wiatrach wraki zaczynają się ruszać, obijać o dno, a większość leży na zardzewiałych już burtach tuż przy brzegu. Niestety nie ma pieniędzy, żeby je zezłomować. Dominika to biedne państwo, jedno ze słabiej rozwiniętych krajów Małych Antyli. Jestem zachwycona tym miejscem!


Mimo biedy, chodząc ulicami, rozmawiając z miejscowymi - wyczuwa się, że oni są naprawdę szczęśliwi! Słuchajcie! Cieszą się życiem, cieszą się z tego, co mają! Czują swobodę, radość, chęć życia, często się odwiedzają, wspólnie z sąsiadami jadają posiłki, są życzliwi i bardzo pomocni.

Uwielbiałam Chopinem tu przypływać. Wchodziłam najwyżej jak się dało, stąd świat wyglądał jeszcze piękniej, a kamienie leżące na dnie oceanu nawet z wysokości 35m nad poziomem wody były widoczne! Co za przejrzystość! Niezapomniane widoki! Cudny krajobraz! Znakomite zdjęcia!

Cumowaliśmy przy wysokiej kei w Portsmouth. Przypływaliśmy głównie po wodę i zaopatrywaliśmy statek w owoce i zawsze jeden dzień poświęcony był na zwiedzanie. Woda na Dominice jest ponoć najlepsza na całych Antylach, a grapeifrut'y najsmaczniejsze, jakie kiedykolwiek jadłam! Przypływał swoją łódką do nas Deni, mieszkaniec wyspy, zawsze od niego kupowaliśmy owoce. Historia z Denim jest ciekawa... chciał mnie kupić od załogi Chopina :-) Bywaliśmy na Dominice co 2 tygodnie, wciąż on się pojawiał, podpytywał załogę, za ile można mnie kupić :-) Hihi... Tu panują inne zwyczaje. Deni namawiał mnie, żebym została, że ma dom, ma swoją plantację bananów i grapeifrutów, na brak zajęć nie narzekałabym i że na pewno byłabym tu szczęśliwa... Hehe... Może zaprzepaściłam niezłą okazję, jest tu tak pięknie, inaczej, jaka jestem szczęśliwa, że dane mi znów to zobaczyć, niesamowite!

Cumując do tej wysokiej kei w Portsmouth - spotykamy Stev'a. Pilnuje porządku, dokonuje odpraw przypływających tu statków (Port Autority). Wspominam o Chopinie, o tym, że nie raz już tu byłam, na co Steve, że zna ten statek i kapitana Adama i chyba wydaje mu się, że gdzieś już mnie widział :-) Kolejny dzień super spotkań! Tradycyjnie już zaczynamy opowiadać o naszym rejsie... Steve bardzo nas polubił, a jak dowiedział się, że my z Maćka jesteśmy siostrami, to już w ogóle był zachwycony.

Magda opowiada o wędce, którą zniszczyłam podczas przelotu przez Atlantyk... pamiętacie, byłam taka wspaniałomyślna, że jak się wkurzyłam - przecięłam żyłkę i już dałam sobie spokój. Od tamtej pory nie łowiłyśmy nic, choć sporo w oceanie różnych stworzeń pływa. Fajna zabawa, a przede wszystkim nie ma to jak świeża ryba! Puszek mamy dość :-) Nasz nowy znajomy jest rybakiem, mówi, że płynie po pracy z przyjacielem łowić, podpłynie do nas i zobaczy, co da się zrobić.

Zatankowałyśmy jeszcze tę najlepszą wodę na Karaibach i przecumowałyśmy się na kotwicowisko. Ale czysta woda! Dziewczyny są w szoku! Paweł też! (już tak się przyzwyczaiłam mówić "przepłynęłyśmy", "zobaczyłyśmy", "poszłyśmy", "dziewczyny", "one", że jak pojawił się osobnik odmiennej płci - zaczyna mi się mieszać i zapominam :-) Widać kamienie na dnie, rybki, a sonda wskazuje 15m! Szok! Kąpiel, prysznic, kawka, papierosek, pompowanie dingi, mocujemy silniczek - i wszystkie (wszyscy :-) schodzimy na brzeg. Zabieram wszystkich pokazać miasto, odwiedzimy znajomego księdza i płyniemy na Indiana River - rzekę pośród buszu...

Pamiętam tutaj wszystko dokładnie. Wyspa zrobiła na mnie ogromnie pozytywne wrażenie, niesamowite, nigdy nie zapomnę tego miejsca!


Wielkanoc 2005 na Dominice

Odwiedzamy księdza, mieszka na posesji obok tego zburzonego po trzęsieniu ziemi kościoła. Nic się nie zmieniło. No i wciąż ten sam ksiądz. A na drzwiach wisiał plakat z naszym Św. P. Papieżem Janem Pawłem II. Co za spotkanie! Oczywiście, ze mnie pamięta! Spędzaliśmy tu Chopinem Wielkanoc, poszliśmy z przystrojonym koszykiem poświęcić pokarm. Mieszkańcy Dominiki nie praktykują zwyczaju święcenia pokarmu, ale dla nas ksiądz zrobił wyjątek. Potem poszliśmy na mszę... ależ oni pięknie śpiewają, co za głosy, co za radość! Przegrałam wtedy dla księdza kilka zdjęć ze spotkania, ucieszył się, podziękował. Mówił o znajomym księdzu, Polaku, zaraz do niego zadzwonił i poinformował o nieoczekiwanej wizycie. Przesympatyczny człowiek! Wymieniliśmy się adresami, napisaliśmy ładną kartę Bożonarodzeniową (choć już po Świętach, ale na pamiątkę, co tam) i poszliśmy dalej. Znów Go odwiedzę, muszę tylko tu wrócić :-)


Indian River (Dominika)

Idziemy główną ulicą, dochodzimy do Indiana River. Mogę jeszcze tysiąc razy przepłynąć się tą rzeką! Zabieramy ze sobą przewodnika, inaczej się nie da. Pod mostem trzeba już odstawić silnik, przewodnik wiosłuje i opowiada. Ponoć niedaleko kręcone były fragmenty filmu "Piraci z Karaibów". Co za widoki! Nigdzie indziej nie widziałam takich dziwnych korzeni drzew, przeplatających się wzajemnie z kolejnymi, wielkich, o różnych kształtach, rosną tu od tysięcy lat. Jest cisza, spokój (tylko łódź nam cieknie i co jakiś czas trzeba wylewać wodę), ptaki ćwierkają, co chwilę jakieś dziwne zwierzę pokarze się za drzewami. Cywilizacja tu nie dotarła, busz jaki był, taki jest nadal, nikt tu nic nie zmienia, nie ma prawa. Jesteśmy w parku narodowym. Ponoć upodobały sobie to miejsce dwa rodzaje papug, których nie ma nigdzie indziej na świecie: amazonka cesarska (Amazona imperialis), która jest narodowym ptakiem Dominiki oraz amazonka dominikańska (Amazona arausiaca). Niestety nie było nam dane ich zobaczyć, ale i bez tych stworzeń oglądamy wszystko z podziwem, zachwytem, nie skłamie mówiąc: "ze szczękami wywalonymi do ziemi"

Na końcu przeprawy stoi drewniany domek, knajpka dla turystów. Wynalazkiem tutejszym jest tzw. dynamit - trunek, mieszanka wielu rodzajów rumu z domieszką czegoś tam. Pamiętam jak Kpt. Adam zawsze opowiadał załodze Chopina na Dominice na porannym podniesieniu bandery, że należy uważać na ten drink, smakuje wyśmienicie, po jednym jeszcze ok., ale po drugim można zacząć wiosłować samemu w górę rzeki :-) Nie można było przepuścić okazji, żeby Ania, Agatka, Madzia i Paweł również nie skosztowali tego wyśmienitego napoju :-) Po prostu rewelacja!!! Skończyło się na dwóch kolejkach :-) Ha i faktycznie, wracając uparłam się, żeby wiosłować. Co prawda nie w górę rzeki - ale i tak mieli ze mnie niezły ubaw... Potem odjechaliśmy na swoje jachty.

Przypłynął Steve z Ralfem.

Złowili dla nas ryby! Super! Paweł wziął się za patroszenie, Magda smażyła, a Steve naprawiał naszą wędkę :-) Czy to nie są wspaniali lidzie? Komu by się chciało tak bezinteresownie nam pomagać? Przemiłych ludzi spotkamy na swojej drodze! Steve mówi, że znajdzie dla nas jakieś haczyki w domu, tylko musimy przyjąć zaproszenie na dziś wieczór na wspólną kolację i koniecznie przyjść!

Cóż, nie mieliśmy wyjścia :-) Przeszliśmy się jeszcze do Fortu Shirley, ruin dawnej siedziby angielskiej kolonii i przyjechaliśmy na umówione spotkanie. Wyobraźcie sobie ten widok: mieszkanie na plaży tuż nad błękitnym oceanem, dookoła palmy, niewielki pomost obok knajpki do przycumowania dingi, do tego zachodzące słońce za wzgórzem Fortu Shirley i spokojnie "myszkujące" jachty na wodzie na kotwicach, cisza... Nic nie wieje, woda gładka jak lustro, słońce i maszty obijają się w wodzie... Raj??!! To był niezapomniany wieczór!

Poznaliśmy żonę Steve'a i jego przyjaciół - Ralfa i Stellę i jeszcze taksówkarza i był nasz przewodnik z Indiana River (dobry znajomy Steve'a, to właśnie Steve nam go polecił). Ralf i Stella wybudowali na Dominice domek kilka lat temu. Obydwoje już nie pracują, mieszkają w USA, a kiedy ustaje pora huraganów - wracają na kilka miesięcy na Dominikę. Najbardziej ze wszystkich upodobali sobie właśnie tę wyspę na domek letniskowy, nie dziwię się oczywiście! Mówią na siebie, że są stąd, czują się tak samo mieszkańcami Dominiki, jak pozostali. Steve mieszka dosłownie zaraz obok, opiekuje się domem podczas nieobecności amerykańskich przyjaciół. Pomagają sobie nawzajem, pożyczają samochód, (Steve'a nie stać jeszcze na własny samochód, ale mówi, że za kilka lat wybuduje jacht i będąc na emeryturze - popłynie w świat), łowią ryby (to takie ich zawody, śmieją się, że Ralf złapał rybę dzięki przynęcie Steve'a, a ten z kolei poplątał naszą wędkę, ale w końcu ją naprawił). Kłócą się, opowiadając, tzn. przekomarzają wzajemnie, komiczny duet, dawno się tak nie uśmiałam! Stella natomiast całymi dniami czyta książki.

Gdy Stella dowiedziała się o naszej historii i pochodzeniu, aż się jej łezka zakręciła w oku. Jej mama była Polką! Pamięta niewiele z naszego języka, ale jakby wiedziała wcześniej - zrobiłaby dla nas pierogi albo gołąbki czy bigos, mama ją nauczyła. Kiedyś pokleiła kilkaset pierogów dla znajomych z wyspy, ponoć zrobiła tym niezłą furorę! A Ralf zna tylko jedno po polsku: "gruba baba" - i śmieje się, pokazując na Stellę. Ale wesołe towarzystwo!

Na koniec zostajemy poczęstowani lodami i obdarowani różnego rodzaju tutejszym jedzeniem. Najbardziej smakuje nam tutejsze piwo :-),- "Kubuli", ponoć 4 lata temu otrzymało ono Złoty Medal w konkursie Monde Selection Aword, organizowanym przez browarników belgijskich. Jest świetne! Myślałam o przetransportowaniu kilku butelek do Polski, dla spróbowania, ale musiałabym głęboko schować, a i tak pewnie zostałoby znalezione w chwili nagłego, nieodpartego pragnienia:-) Nie ma co. Zabieramy za to znalezione "grzechotki", mówiłam na to "duża fasola", ale okazało się, że to po prostu nasiona drzewa (nazwy nie pamiętam:-), takie dziwne.

Jeszcze pamiątkowe zdjęcie, wymiana adresów i musimy wracać, przespać się i trzeba ruszać, dotrzeć na czas na Grenadę po Andrzeja, a wcześniej spotkać się z długo oczekiwanym Fryderykiem Chopinem! Ach jak ja bardzo nie mogę doczekać się tego spotkania! Na Chopinie jest teraz ekipa, z którą żeglowałam kilka miesięcy temu, z którą tak bardzo się zżyłam, tęsknie za nimi, tęsknie za statkiem. Ania też wiele osób stamtąd zna, po prostu trzeba się spotkać!



od prawej: Madzia, przewodnik, Stella, Gosia, Agatka, Ralf, Ania, Paweł

04.01.2006

Jesteśmy jeszcze na Dominice, zaraz ruszamy dalej. Podpływamy do tej wysokiej kei, Steve wywołał nas przez UKF'kę, mówi, że ma dla nas niespodziankę...

Wiecie co, obdarował nas owocami i warzywami. Wstał specjalnie wcześnie rano, przed pracą, około 0500 pojechał na market place. Raz w tygodniu raniutko ludzie gromadzą się na targowisku, żeby zaopatrzyć się w świeże produkty. Dostałyśmy taką ogromną kiść bananów, prosto z drzewa, grapeifruty, pomidory, ogórki, sałatę. Wystarczy nam na dobrych kilka dni! Banany muszą dojrzeć, wieszamy je na rufach naszych jachtów. Wspaniały człowiek!!! Prawie obraził się, kiedy zaproponowałyśmy zwrot kosztów. Żegnamy się.

Obiecujemy, że damy znać, jak złowimy pierwszą rybę! Do zobaczenia Steve, nasz dobry przyjacielu z Dominiki, mojej kochanej wyspy!!!

No i żegnamy się z Dominiką. (...)"

Małgorzata Talar

fot. Talar Sisters

Dominika - warto wiedzieć!
na poczštek artykułu...
początek artykułu  
inne artykuły
 
Akademia Żeglarstwa TALAR SISTERS www.talar-sisters.pl e-mail: info@talar-sisters.pl